Tak się złożyło, że tuż przed III Turniejem o Puchar Łodzi 2024/2025 miałem okazję zagrać parę partyjek (tak sparingowych, jak i ligowych) z wieloma faworytami do zwycięstwa w tych właśnie zawodach. Jak jeden mąż, niczym mantrę do znudzenia powtarzali: „Ja się chcę tylko dobrze bawić”. I jedynie błysk w kąciku ich oczu sugerował, że ta deklaracja to wyłącznie efekciarska zasłona dymna i wszyscy oni szykują formę stulecia by okazały puchar za zwycięstwo zatargać ze sobą do domu i dumnie postawić w najbardziej centralnym miejscu domu. I tak właśnie było, wszak 8 lutego 2025 roku na trwałe zapisze się w annałach łódzkiego snookera jako dzień wyjątkowo ekscytujący!
Tym razem w sobotę od samego rana nikt nie narzekał na trudy piątkowej nocy, gdyż już rywalizacja w grupach była niezwykle wyrównana. Los oraz dotychczasowe wyniki zadecydowały, że już w tej fazie rozgrywek do czynienia mieliśmy z takimi klasykami jak potyczki Czarciński – Chrześcijanek, Makowski – Aswani, Pietrusiak – Stefański czy Kupisz – Janicki (przez złośliwych nazywany „niedzielnymi derbami”). W fazie grupowej zaskoczył wszystkich znakomitą dyspozycją szerzej nieznany w świecie snookera (za to dobrze znany w świecie poola) Piotr Kleinschmidt. Z technikami rodem z „dziewiątki” i pełnym luzem w grze i zachowaniu fazę grupową przeszedł bez jednej nawet porażki. Podobnego osiągnięcia dokonał niewidziany dawno Igor Stefański. Jak się okazuje, emigracja tego Zawodnika aż pod granicę z naszymi przyjaciółmi zza Nysy Łużyckiej i absencja w Lidze w żadnej mierze nie wpłynęły negatywnie na jego dyspozycję sportową.
Po kilku godzinach zaciekłej walki, emocjonujących dogrywek, wybuchów frustracji i niekontrolowanej radości uformowały się pary ćwierćfinałowe. W pierwszej parze spotkali się gracze, których nazwiska stać się mogłyby zmorą niejednego komentatora. Wspomniany już Piotr Kleinschmidt świetną fazę grupową potraktował jedynie jako rozgrzewkę! W naprawdę dobrym stylu uporał się z zawsze groźnym i kąsającym polotem w grze Shailendrą Lohanim. W drugim ćwierćfinale Kamil Zięba, główny faworyt do końcowego triumfu, który fazę grupową przeszedł nie bez problemów ograł Mukesha Aswaniego. Mukesh miał nieco pecha, że już w tej fazie rozgrywek trafił na tak silnego rywala, gdyż siedmiogodzinne katorżnicze treningi tego przesympatycznego Zawodnika powodują, że w tym sezonie śmiało myśleć może on o lokacie w top 3 Ligi na koniec sezonu. Trzeci ćwierćfinał to już swego rodzaju turniejowy klasyk. Nie po raz pierwszy w fazie play-off spotkać się przyszło Kubie Makowskiemu i Jędrkowi Janickiemu. Tylko seria nieszczęśliwych zdarzeń z końcowej fazy meczu (ah ta fruwająca biała, wszystkiemu winien nowy kij!) pozwoliła Jędrkowi na domknięcie meczu i zameldowanie się w tzw. połówkach. Ostatnią ćwiartkę (snookerową rzecz jasna) dopełnili Igor Stefański i Jacek Czarciński. Rozhulany ostatnio z breakami w Lidze Jacek tym razem uznać musiał wyższość Igora, który z każdą bilą czuł się coraz pewniej na łódzkiej ziemi.
Po krótkiej przerwie na popas, podczas której doszło do cudownego przemienienia (znanego w przyszłości jako „Wieczna Tajemnica Klubu Frame”) tortilli w innego placka, nadeszła pora na półfinały! W bratobójczym pojedynku kolegów z pooolowego stołu lepszy okazał się coraz profesjonalniej prezentujący się tego dnia Kamil Zięba. Piotr Kleinschmidt udowodnił jednak, że ma świetne czucie w ręku i po kilku tylko więcej spotkaniach przy snookerowym stole mógłby stać się bardzo groźnym snookerzystą co się zowie. W drugim półfinale po dwóch w miarę wyrównanych partiach w deciderze Igor po prostu zmiótł Jędrka, przy okazji wbijając w pełni skontrolowanego i telewizyjnego wręcz breaka w wysokości…a zresztą, sami obstawiajcie 🙂 Jędrek po Turnieju przejawiał jednak zadowolenie, gdyż nie spodziewał się, że po osiągnięciu w ostatnich dwóch meczach ligowych jakże zawrotnego bilansu frame’ów 0-6 (tak!) jest w stanie na tym Turnieju cokolwiek ugrać.
Sam finał poprzedziła krótka dyskusja w kuluarach dotycząca tego, czy ciekawsza jest gra końcowa, czy może wstępna (snookerowej partii oczywiście). Spragnieni widowiska widzowie rozlokowali się po całej sali (jeden z nich przyjął nawet klasyczną już pozę „szefa wszystkich szefów”), a Marek Chrześcijanek wcielił się w rolę Jana Verhaasa, raz po raz studząc zapędy rozemocjonowanych kibiców. W finale to Kamil okazał się być lepszym zawodnikiem. Nie tylko świetnie wbijał, co zdarza się w kontekście zawodników z tak dużym doświadczeniem w grach bilardowych, lecz również znakomicie prowadził grę taktyczną. Widać, że snooker jest w jego krwi i moim zdaniem jest obecnie najmocniejszym zawodnikiem w całej Łodzi. Igor za to trzecią przegraną w finale zbliżył się powolutku do wyczynów Jimmy White’a z finałów mistrzostw świata. Odłóżmy jednak żarty na bok. To wyjątkowo utalentowany zawodnik i nadal uważam, że prędzej czy później naprawdę godnie zaprezentuje się na arenie co najmniej PORSowej. No nic, emocji było co niemiara i wiecie co? Już czekam na kolejny Turniej, kolejne mecze i przede wszystkim na kolejne spotkania z wszystkimi z ferajny 🙂