Jak powszechnie wiadomo, przeżycia z gatunku najprzyjemniejszych trwać potrafią wyjątkowo krótko. Nie inaczej rzecz się miała ze snookerowym sezonem 2024/2025 w Łodzi. Ledwie co człowiek grał pierwsze spotkanie ligowe, a tu już jubel i wręczanie pucharów. Co ciekawe, to jednak pierwsze z tych wydarzeń o wiele lepiej pamiętam, choć to już temat na zupełnie inną historię…
Jeszcze przed startem sezonu faworytów do końcowego triumfu było wielu. Giełda nazwisk, przechwałek i groźnych pohukiwań trwała długo. Co rusz wyskakiwały kwiatki, że oto jeden z drugim podczas sparingów ładują pięćdziesiątkę za pięćdziesiątką (o breakach, rzecz jasna, mówimy), a inni znowu czują formę życia. Ze stoickim spokojem tej karuzeli plotek przysłuchiwał się Mukesh Aswani, który uparcie i niestrudzenie utrzymywał, że faworyt jest tylko jeden – KAMIL ZIĘBA!
Już po pierwszych kilku ligowych kolejkach okazało się, że Mukesh, rutynowy wyjadacz zielonych lotnisk, miał oczywiście rację. Kamil tegoroczną Ligę po prostu zmiótł, oddając rywalom raptem dwie (!) partie z siedemdziesięciu pięciu (!) rozegranych. Od samych tych statystyk zakręcić się może w głowie, a one jednak nadal nie oddają tego w jakim stylu Kamil rozgrywał kolejne spotkania. To zawodnik, który błyskawicznie porzucił nabywane przez wiele lat poolowe nawyki i w tzw. trymiga (czymkolwiek ono by było) stał się pełnoprawnym snookerzystą. Nie zdziwić więc nikogo powinno, że w sezonie 2024/2025 to właśnie Kamil rozbił bank i ściągnął calusieńką pulę. Do końcowego triumfu w Lidze dołożył nagrodę za najwyższego breaka oraz puchar za zwycięstwo w klasyfikacji końcowej Pucharu Łodzi 2024/2025. Świetny zawodnik, a co równie ważne (a w tak naprawdę, o wiele ważniejsze) wyjątkowo skromny i koleżeński człowiek.
Za plecami Kamila trwała jednak zażarta walka rozpędzonych buldogów. Dość powiedzieć, że drugiego zawodnika od jedenastego dzieliło… 12 punktów. W tym szaleńczym peletonie zdecydowanie najlepiej poradził sobie Michał Kupisz, który finalnie zajął drugie miejsce. O sile gry Michała przekonałem się wielokrotnie w trakcie sezonu podczas coniedzielnych sparingów. Doskonale pamiętam gdy jednego wieczoru rozbił mnie w pył wynikiem 4-0, po czym rzucił z lekkim niesmakiem: „Tak średnio mi się grało dzisiaj”. Tak świetna dyspozycja Michała nie wzięła się jednak znikąd, gdyż regularnie pojawiał się on na treningach, a do swoich naturalnych, miękkich technik dołożył nieco dyscypliny taktycznej. Śmiało można powiedzieć, że chyba nikt w tym sezonie tak mocno nie zasłużył na wysokie miejsce w tabeli jak właśnie Michał. Historia trzeciego miejsca to nieco inna opowieść. Wojtek Dziatkiewicz, brązowy medalista, w klubie pojawiał się niezbyt często, niejednokrotnie przemykając pomiędzy meczami niczym tajemniczy Don Pedro z Krainy Deszczowców. Pojawiał się i znikał, trenował i przestawał, krótko mówiąc, dość mocno chodził własnymi ścieżkami. Trzecie miejsce wyczarował jednak swoją brawurową grą, znakomitymi wbiciami na długich bilach i bezkompromisowym podejściem do każdego meczu. Raportuję, że tuż po zakończonej Lidze Wojtka widziałem na treningu, więc w przyszłym sezonie „klękajcie narody”.
Swoją minimalnie słabszą postawę w Lidze w Pucharze Łodzi powetowało sobie dwóch zawodników – Kuba Makowski i Jacek Czarciński. To właśnie oni uplasowali się za plecami Kamila Zięby w tych jakże prestiżowych rozgrywkach. Obaj to zawodnicy turniejowi, którzy nie pękają pod presją. Kuba nawet jeżeli przechodzić miałby przez najczarniejszą snookerową żopę (pozdrowienia dla rusycystów), to w Pucharze Łodzi będzie wyjątkowo groźny. I niczym Ryoyu Kobayashi czy Janne Ahonen, którzy wygrali Turniej Czterech Skoczni nie wygrywając żadnych poszczególnych zawodów, tak Kuba zdumiewającą regularnością w meldowaniu się na etapie ćwierćfinałowym zapewnił sobie drugie miejsce w klasyfikacji generalnej cyklu. Jacek, nasz łódzki Mark Williams, traktując każde kolejne spotkanie turniejowe przede wszystkim jako okazję do dobrej zabawy, swoją pełną chillerą niejednego przyprawił już o łzy rozpaczy. Jego niespotykana wręcz umiejętność do natychmiastowego zapominania o przydarzających się w trakcie meczu niepowodzeniach oraz nieszablonowość w wyborze rozwiązań pozwoliły mu zameldować się na najniższym stopniu podium Pucharu Łodzi.
Tak naprawdę jednak te wszystkie wyniki, pozycje, rezultaty, cyferki, statystyki i puchary (mówię tak, bo żadnego nie zdobyłem, jasna sprawa) nie mają najmniejszego znaczenia. Dzięki pasji i niestrudzonemu uporowi szefa Ligi Leszka Pietrusiaka oraz niezwykłej wręcz uprzejmości i przychylności klubu Frame uosobionego w postaci Anety Krazue banda pasjonatów ma możliwość realizować swoje sportowe dzikie żądze. Co jednak jeszcze ważniejsze, nie jesteśmy już zlepkiem przypadkowych osób, lecz grupą kumpli (i kumpelek), którzy świetnie się dogadują i po prostu uwielbiają spędzać ze sobą czas. Kawał już czasu temu sam Neil Young śpiewał, że rock’n’roll nigdy nie umrze. Dokładnie to samo powiedzieć można o Łódzkiej Lidze Snookera. A dumne w niej uczestnictwo to, wierzcie mi na słowo, naprawdę kawał dobrego rock’n’rolla 🙂 Do zobaczenia w przyszłym sezonie!